Nowy Tytuł Analizy

Tomasz Rowiński

Przemija postać świata?

O końcu epoki wojtyliańskiej

Ów bałamutny personalizm stanowi jedną z przyczyn rewolucyjnych katastrof nowożytności: w miarę jak lud przyzwyczaja się do mylenia wysokich osobistości z wieczną zasadą, jaką mają reprezentować, jego uraza wobec nich przeobraża się powoli w chęć uniwersalnego zniszczenia.

Jeszcze jakiś postęp owej religii osoby, a nie będziemy już mieli „dobrych domów”, ojczyzny, ducha kasty, wspólnoty – korzeni w czasie i w przestrzeni.

Personalizm, Gustave Thibon

I.

„Przemija postać tego świata”. To krótkie i dobrze znane zdanie z Listu do Koryntian, powtarzane niejednokrotnie, robi w naszych czasach, niejako na nowo, pewną karierę. Czy to dziwi i powinno dziwić? Nie, z pewnością nie, ponieważ jest ono na swój sposób zawsze aktualne. Jeszcze bardziej jednak jego aktualność zauważamy my, którym przyszło żyć w epoce postrzeganej jako czas dynamicznych i definitywnych zmian. Wielu ludzi zachodniego świata jest przekonanych, że ledwie krok dzieli naszą kulturę od całkowitego zerwania z życiodajnym dziedzictwem, które dało światu bezcenny zasób prawd nadprzyrodzonych, ale też dojrzały owoc humanizmu. Nie chcę tu wdawać się w dyskusję o charakterze relacji chrześcijaństwa i humanizmu. Są one złożone i skomplikowane. Dość powiedzieć, że humanizm nie byłby możliwy bez chrześcijaństwa.

Hannah Arendt pisząca w zamierzchłej przeszłości wieku XX uważała, że zerwanie nici tradycji dokonało się już wtedy, w jej czasach. Choć całe życie pozostawała niereligijna, czytała też uważnie pisarzy chrześcijańskich, nie tylko swojej epoki. Nie była głucha na ich refleksje, ale nie wydaje się, by to zmieniło jej opinię na temat końca tradycji. Podobne wrażenia wywarła na mnie twórczość tradycjonalistycznego pisarza francuskiego Jeana Raspaila. Kochany przez wielu katolików, był faktycznie heroldem upadku wszelkich tradycji. Raspail zdawał się uważać, że Kościół katolicki jest ostatnią instytucją łączącą nas nie tylko z dawnym światem, ale także z rzeczywistością łaski Bożej, z intelektualnymi i kulturowymi formami cywilizacji klasycznej.

Doświadczenie schyłku niczym widmo krąży po tej części świata, którą można nazwać rozszerzoną Europą. Świat północnoatlantycki trzeszczy w szwach po końcu historii, jakim stało się intelektualne doprecyzowanie i implementacja liberalnych porządków. Świat ten nie wie jednak, po co dalej ma istnieć, i pogrąża się z jednej strony w bezradności, a z drugiej w przemocy. Najczęściej jest to przemoc symboliczna, ale coraz częściej również bezpośrednia. Wylewa się ona na ulice europejskich i amerykańskich miast w ruchach protestu, ale też i w pozornie bezinteresownej przemocy, której prawdziwym tłem są różnice rasowe, religijne czy pauperyzacja. Przemoc tę napędza polityka tożsamości, a jej paliwem jest żądza bycia docenionym i wywyższonym w nominalnie egalitarnych społeczeństwach. Walka o uznanie realizowana przez kolejne grupy społeczne rozsadza stare centrum świata.

Liberalny świat rozpada się na miliony coraz drobniejszych elementów, z których każdy zdaje się coraz bardziej zainteresowany tylko sobą, tożsamością swojego kręgu i władzą, jaką może uzyskać. Coraz mniej kogokolwiek obchodzi całość – osobowa czy też społeczna, rodzinna czy narodowa. Mogłoby się wydawać, że to kolejna okazja, by ludzie naszych czasów, tak jak wielu innych w przeszłości, zakotwiczyli się w katolickiej tradycji. By znaleźli w niej zdrój prawdy, łaskę, wielki skarbiec mądrości, formę życia, aż wreszcie – co najważniejsze – Boga, który objawił się w Jezusie Chrystusie. Nie będzie przesadą powiedzieć, że dzieje się to w wielu miejscach, do których nie docierają kamery mediów wielkiego świata. Jednocześnie jesteśmy świadkami procesów zupełnie innych, jesteśmy świadkami oddziaływania wielkiego złudzenia, że to Kościół musi się zmienić, dopasować, że musi iść tam, dokąd błądzi liberalny świat. Gdzieś poza koniec świeckiej historii.

To prawda, Kościół powinien się zmieniać, ale poprzez szukanie większej wierności Chrystusowi, poprzez budowanie Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości. Tymczasem obserwujemy specyficzne zjawisko, w którym przemijanie dotychczasowego świata wywołuje nowy zamęt także wśród katolików. Duch czasu, duch świata, chaos, jaki go opanował, jest często brany w Kościele za nowe powiewy Ducha Świętego. Głos Pisma Świętego i Tradycji, tych dwóch źródeł Objawienia Bożego, nagle wydaje się wielu, również wierzącym, niczym wobec głosu ludu. Brzmi on im donośniej od głosu Boga. Permanentna synodalność, którą Papież Franciszek ogłosił jako nową siłę zbawczą dla Kościoła, staje się na naszych oczach zastępczą formą katolickiego życia. Odwraca uwagę od rzeczywiście katolickiej drogi: liturgii, sakramentów, obowiązków rodzinnych, wypełniania moralnego prawa i powinności życia publicznego. W zamian daje nieustanną dyskusję i kwestionowanie prawd religijnych w oparciu o zmieniające się kryteria. Relatywizm upowszechniany pod hasłem nowego paradygmatu w teologii staje się teologią polityczną kościelnych przywódców i katolickich intelektualistów.

*

Dlaczego akurat w tych czasach, gdy chwieje się świat liberalny, Chantal Delsol pisze o końcu świata chrześcijańskiego, Rod Dreher o chrześcijańskiej porażce, a Marcin Kędzierski tytułuje swój dość głośny esej o „końcu katolickiego imaginarium” cytatem z Listu do Koryntian o przemijaniu tego świata? Nawet Tomasz Terlikowski, jeszcze niedawno gorący katolicki apologeta, dziś wyglądający na pogodzonego z porażką człowieka mainstreamu, na pierwszej stronie jednej ze swoich książek także przywołuje ten wyimek z Pisma Świętego? Koniec Kościoła, jaki znacie, Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła, wołają do czytelników tytuły ostatnich książek Tomasza Terlikowskiego poświęcone sprawom katolickim. W przekazie, jaki kierują do nas powyżej przywołane teksty, jest coś jeszcze, co musi powodować konfuzję. Słysząc same okładkowe hasła, chętnie podawane i promowane przez liberalne media, nie wiemy już, czy według ich autorów przemija postać świata, czy może raczej przemija Kościół.

Wspomniane powyżej eseje pojawiły się być może dlatego, że na własnej skórze coraz bardziej boleśnie odczuwamy prawdziwość diagnozy, którą na końcu Dziedzictwa cnoty zanotował Alasdair MacIntyre. Barbarzyńcy nie stoją już u bram naszej cywilizacji, ale są wśród nas, a nawet zaczęli nami rządzić. Dlaczego jednak powtarzanie frazy o przemijaniu tego świata owocuje u części autorów przekonaniem, że oglądany raczej koniec Kościoła, czy też w ogóle chrześcijaństwo? Widać to dobrze wszędzie tam, gdzie zamiast przypominać męstwo Machabeuszy, heroizm męczenników i wyznawców lub determinację rycerzy gotowych do poświęcenia życia w obronie najsłabszych, pojawia się postulat przemyślenia na nowo katolickiego nauczania. Słyszymy, że istnieje potrzeba zweryfikowania w Kościele moralnej doktryny według, faktycznie, przesłanek świata liberalnego, zrelatywizowania Objawienia za pomocą świeckiej krytyki tekstu, zmiany struktury życia religijnego pod dyktando wskazówek ideologów demokracji liberalnej. Tak jakby przemijanie postaci świata wymuszało na chrześcijanach zmianę dostosowawczą lub samowykluczenie ze spraw doczesności.

Można mieć w tej sytuacji jedno poważne podejrzenie, że to nie Kościół wymaga jakiegoś kompletnego przebudowania, ale że wspomniani autorzy zbytnio przywiązali się do formy świata, którą zastali, gdy się na nim pojawili, i która ich uformowała. A teraz, gdy ten świat się zmienia, by zachować własną tożsamość, prą do rewolucji w świecie katolickim. W konsekwencji wkładają dziś wiele wysiłku, by uratować pewien rodzaj złudzeń tworzących świat ich doświadczeń. Może to dotyczyć zarówno papieża, wybitnej filozofki, interesującego i inteligentnego publicysty, jak i każdego z nas. Jeśli przez minione sto lat wydawało się, że w świecie, a także w Polsce, zapanowała wielka, choć wewnętrznie różnorodna synteza chrześcijaństwa i humanizmu, nawet tego w liberalnej odmianie, znana katolikom pod nazwą personalizmu, koniec tego świata musi być bolesny.

Choć należy być ostrożnym, jeśli chodzi o analogie, to można w tym miejscu przypomnieć, że doświadczenie schyłku Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie było doświadczeniem równie bolesnym dla ówczesnych pogan, jak i chrześcijan. Nie jest przypadkiem, że św. Augustyn napisał swoje wielkie dzieło o Państwie Bożym także po to, by pocieszyć i przestrzec przed rozpaczą ówczesnych katolików. Każdemu w tamtym czasie mogło się wydawać, że bliski jest koniec nie tylko imperium, ale koniec świata. Pewien świat rzeczywiście się skończył, rozpadła się rzeczywistość śródziemnomorskiego antyku, ale Kościół trwał dalej. Nie rozmył się w synkretyzmie, ale umocnił swoją wiarę, znalazł nowych wiernych Krzyżowi przewodników. Być może w pierwszej kolejności i przede wszystkim św. Benedykta z Nursji. Wierność życia monastycznego stała się fundamentem odbudowy cywilizacji.

Warto dodać, że tamta sytuacja była też odmienna od naszej. Na gruzach imperium powstały chrześcijańskie królestwa. Wbrew interpretatorom tamtych czasów, takim jak Rod Dreher, świat nie rozpadł się wtedy zupełnie, a chrześcijanie nie wycofali się w całej swojej masie do klasztorów. Zasady katolickie wciąż były implementowane w życiu publicznym, ponieważ na gruzach Rzymu powstały chrześcijańskie królestwa. Dziś, gdy rządzą nami często wrodzy religii barbarzyńcy, wyobrażenie, że wraz z upadkiem imperium nastąpił koniec historii i zupełnie wszystko, także życie publiczne w Europie, zostało rozpoczęte od nowa, jest fałszem. Mamy w tej sytuacji do czynienia z oczywistą pokusą drążącą umysły zmęczone koniecznością zmagania się z przeciwnościami doczesności w jej nowoczesnej, coraz bardziej niechrześcijańskiej odsłonie.

*

Rzeczywiście, dziś trzeba wybierać pomiędzy katolickością a tym, co jeszcze zostało z humanizmu w coraz bardziej degenerującej się nowoczesnej kulturze liberalnej. Długotrwała, szczególnie powojenna, społeczna synteza chrześcijaństwa i humanizmu powstała m.in. w oparciu o filozofię praw człowieka, spowodowała, że wielu katolików, może nawet sam Papież Franciszek, uważa dziś katolicyzm, w ich mniemaniu tożsamy z personalizmem, jedynie za odmianę humanizmu. Znaczy to mniej więcej tyle, że w sytuacji konfliktu egzystencji i zasad stają oni po stronie egzystencji przeciw Bożemu prawu, które wydaje im się nieludzkie. Stają po stronie metafor, jakie w nowoczesności wypełniły puste miejsce po metafizyce, przeciwko prawdzie. Metafory, jak wiemy, są różne, jedne mówią, że „człowiek jest dobry”, inne, że „jest wilkiem”, a jeszcze inne, że „piekło to inni”. Dobrze znamy tę retorykę, w której „Bóg jest miłością”, ale już nie odnosi się ona do Krzyża. Pytana o szczegóły, metafora ta odpowiada tautologią „miłość to miłość”, w której każdy może słowo „miłość” wypełnić dowolną treścią. Henri de Lubac, już w latach 40. XX wieku, w swoim Dramacie humanizmu ateistycznego zajął dość zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Stwierdził, że współczesny humanizm zawsze ostatecznie prowadzi do ateizmu. Jeśli zaś humanizm jest egzystencjalizmem, a egzystencjalizm to nieustanna metaforyzacja doświadczeń zastępująca próbę ich zrozumienia i wpisania w szerszy kontekst metafizyczny, to znaczy, że hipotezy de Lubaca rzeczywiście nie można zlekceważyć.

Oczywiście nie wszyscy i nie w każdej sprawie działają tak samo. Metaforyzacja ujawnia się w życiu katolików personalistów w rozmaity sposób. Jedni w sprawie ochrony życia osób nienarodzonych nie są zwyczajnie za ochroną tego życia, ale za „wyborem”, inni w sprawie prokreacji nie są za otwartością na życie, ale za „budowaniem jedności małżeńskiej” poprzez zapobieganie poczęciu, jeszcze inni uparte trwanie w homoseksualnej relacji, zamiast działaniem przeciwnym naturze, nazywają „wiernością”. Są też tacy, dla których realna obecność Ciała Chrystusa pod postaciami eucharystycznymi jest „symbolem”, „wspomnieniem”, „znakiem wspólnoty”. Tego rodzaju wygodnych metaforyzacji w obrębie zmodernizowanego personalistycznego katolicyzmu jest wiele i wszystkie one składają się na faktyczne unieważnienie religii wewnątrz samej religii. Metafory są stale otwarte, nie posiadają żadnych granic, a zatem także ich treść można zredukować do uczucia lub innego arbitralnego sądu. Tymczasem żadna prawda religijna nie może istnieć jako płynna i obowiązująca formuła.

Dlaczego jednak ludzie, katolicy przecież, robią to sobie i innym, dlaczego pracują na rzecz Kościoła, który będzie ich oszukiwał? Czy dlatego właśnie, że przez splot wątków kultury, w której przyszło im żyć, nie wierzą już w konkretność Objawienia, ale w egzystencjalne metafory nowoczesności, religijne mity naszych czasów, w historycznie nietrwałe imaginarium, które nauczono ich utożsamiać z wiarą Kościoła? Są też i tacy, którzy wewnętrznie porzucili już katolicyzm na rzecz utożsamienia się z cywilizacją liberalizmu, zgorszeni tym, co dzieje się w Kościele w ostatnch dekadach, zgorszeni tym, czego się o tworzących go ludziach dowiedzieli. Personalistyczny pomost pomiędzy katolicyzmem ze świeckimi ideologiami mógł im w tym bardzo pomóc.

Podobnie wielu zgorszyło się po Soborze Watykańskim II podczas wielkiego dzieła likwidowania tradycji kościelnej. Ich zgorszenie polegało na tym, że widząc słabość samej Stolicy Świętej, hierarchów, ich niezdolność do obrony wiary, ale i sprawiedliwości, popłynęli z nowoczesnym prądem. Pociągnęła ich któraś z metafor, które niczym herezje są często przeakcentowaniem, wyrwaniem z kontekstu jednej z chrześcijańskich zasad. Dziś szczególnie żyją w nas „wolność”, „jedność”, „miłosierdzie”, bez prawdy jednak mogą one, choć wydają się tak ważne, prowadzić na manowce.

II.

Do roku 2005, może nawet chwilę dłużej, ale pewnie realnie nie dalej niż do upadku koncepcji wielkiej koalicji Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, Jan Paweł II był kluczem do polskiej polityki. Może nawet szerzej, do polskiego życia społecznego. Był, przynajmniej publicznie, szanowany przez wszystkie liczące się siły polityczne i przez przytłaczającą większość społeczeństwa. Jego zdanie, nawet jeśli nieraz kontestowane w różnych sprawach, jednocześnie było brane pod uwagę. Choćby dlatego, że sami Polacy nie życzyli sobie, by Papieża z Polski lekceważyć. Można było to wszystko wielokrotnie obserwować. Choćby w 1999 roku, gdy odwiedził Sejm Rzeczpospolitej, w którym zasiadał na miejscu marszałka. Jednak siedział tam bardziej jak monarcha, w specjalnie wydzielonej przestrzeni. Nieprzypadkowo filozof Dariusz Karłowicz określił Jana Pawła II niekoronowanym królem Polski.

To prawda, że w 1991 roku, gdy Papież przyjechał do Ojczyzny podważyć oczywistość liberalnego modelu demokracji, która była wtedy implementowana w Polsce, został radykalnie odrzucony przez opinię liberalną. Odrzuciły go jednak także, mające wtedy znaczne społeczne i kościelne oddziaływanie, środowiska zwyczajowo utożsamiane z inteligencją katolicką. Mam na myśli redakcje „Tygodnika Powszechnego” czy miesięcznika „Znak”. Równocześnie jednak, gdy w latach 90. trwały prace nad nową konstytucją, trzymający sprawę w swoich rękach postkomuniści nie odważyli się w jej projekcie pominąć ani Pana Boga, ani chrześcijańskiego dziedzictwa, ani też prawa do życia. Wiedzieli, że czeka ich referendum, zderzenie ze „społeczeństwem teologicznym”. Warto dodać, że autorem paragrafu konstytucji będącego w Polsce do dziś fundamentem prawnej ochrony życia, także życia osób nienarodzonych, był Marek Borowski, polityk Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, postkomunista. A zatem nawet postkomuniści nie byli wtedy radykalnymi antyklerykałami, przynajmniej na tyle, na ile zmuszały ich do tego okoliczności.

Epoka personalistyczna miała swoje zalety i wady. Była, na tyle, na ile zachowywała ład chrześcijański, bezpieczną czasoprzestrzenią, także dla tych, którzy swoją katolickość postrzegali bardziej jako tożsamość, nabyty w procesie tradycji i może nie do końca przemyślany weltanschauung. Była czasoprzestrzenią łaski i dla gorących, i dla letnich. Opis ten może szczególnie dotyczy Polski, którą wielu z nas pamięta. Jednocześnie personalizm, czasem podskórnie, a czasem we wpływowych niszach, legitymizował procesy po prostu niedobre. Nigdy nie powinniśmy zapominać o wspomnianym już i wciąż odradzającym się cieniu, którym był sojusz katolicko-laicki pomiędzy „Gazetą Wyborczą” a liderami katolickiego personalizmu przeciwko Janowi Pawłowi II. Jeden z liderów środowiska „Znak” – Jacek Woźniakowski – tak napisał niedługo po pielgrzymce z roku 1991:

Papież mówi: „Postulat, aby do życia społecznego i państwowego w żaden sposób nie dopuszczać wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania państwa”. Jak się ujawnia ten postulat? I co znaczy „wymiar świętości w życiu społecznym”, do którego mogą dopuszczać albo mu przeszkadzać zasady czy działania legislacyjne? Tu otwiera się pole do popisu dla teoretyków prawa. Postulowany bowiem „wymiar świętości w życiu społecznym i państwowym” łatwo może być wadliwie zinterpretowany jako swoisty werbalizm religijny (ujawniający się w pewnym stylu słownictwa czy uczestnictwa w ceremoniach kościelnych). lnne sformułowanie Papieża: „Trzeba z życzIiwością, dobrą wolą i delikatnością dopracować się form obecności tego, co święte w życiu społecznym i w państwowym”. Co to znaczy? Takie sformułowanie niesie w sobie oczywiste zadanie do wypracowania. I dalej mówi Jan Paweł II: „Wielu katolików czułoby się nieswojo w państwie, z którego struktur wyrzucono by Boga”. Co to znaczy „Bóg w strukturach państwowych”?

Czy Woźniakowski rzeczywiście nie rozumiał, co Papież chciał powiedzieć, ponieważ jego osobista intelektualna formacja nie pozwalała mu tego zrozumieć? A może po prostu nie chciał zrozumieć, ponieważ przyjmował już za oczywistość chadecki dogmat o konieczności dołączenia do liberalnej republiki, do liberalnej rewolucji 1989 roku? Konsekwencją dołączenia do rewolucji była od samego początku abdykacja z głoszenia katolickich postulatów będących fundamentem wszelkiej sprawiedliwości, abdykacja ze sprzeciwu wobec partykularyzmu, choćby był to partykularyzm większości. Kwestia ochrony życia osób nienarodzonych, zarówno wtedy, jak i teraz, była kamieniem granicznym pomiędzy cywilizacją chrześcijańską a liberalną. Tak bardzo wojtyliańska w czasach komunizmu inteligencja katolicka, związana z ważnymi historycznie tytułami prasowymi, przynajmniej od roku 1989 była już częścią świata liberalnego. Personalizm chronił letnich, ale także stanowił osłonę dla rzeczywistych wilków w owczej skórze.

Dodać tu trzeba, że choć „Znak” czy „Tygodnik Powszechny”, ale także „Więź, należały do skrzydła radykalnego personalizmu, to idea ta na przełomie lat 80. i 90. XX wieku była ideą dominującą w Kościele, nie tylko zresztą polskim. Personalistą był do pewnego stopnia Jan Paweł II, który traktował go raczej jako narzędzie pośredniczące w dyskusji ze światem nowoczesnym, a nie filozoficzne rozwiązanie. Widać to dobrze choćby na kartach najważniejszego filozoficznego dzieła Wojtyły, czyli Osoby i czynu. Tak czy inaczej pojmowany i przyjmowany przez bardzo wielu ludzi, personalizm wydawał się stanowić łącznik między katolicyzmem a kulturą liberalizmu.

„Personalizm, choć był nurtem wielowątkowym, to jednocześnie można go scharakteryzować jako styl myślenia będący próbą zachowania najlepszych elementów rewolucji indywidualistycznej, liberalnej, czyli autonomii osoby, przy jednoczesnym ponownym, egzystencjalnym umetafizycznieniu jednostki. To umetafizycznienie miało rozmaity charakter w różnych nurtach personalizmu, ale w katolickim kontekście oznaczało osadzanie klasycznego, tomistycznego rozumienia osoby w nowym, humanistycznym kontekście” – pisałem w innym miejscu. Czy jednak można wyrwać „osobę” z właściwego jej naturze kontekstu opisanego przez metafizykę i osadzić na nowoczesnej pustyni? Czy nie stanie się ona tylko kolejną niestabilną, pustą metaforą?

Chantal Delsol zupełnie wprost podczas wystąpienia wygłoszonego 20 października 2024 roku, w czasie uroczystości przyznania jej doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wyraziła istotę myślenia personalistycznego na temat chrześcijaństwa. Spójrzmy na trzy fragmenty jej wypowiedzi:

Ewangelia nie jest dogmatem, lecz lekcją życia.

Egzystencja zastępuje dogmat.

Nie uratujemy świata chrześcijańskiego. (...) Będziemy jednak kontynuować historię chrześcijaństwa w ten oto sposób – w filozofii, zastępując dogmatykę fenomenologią; w duszpasterstwie – zastępując dogmatykę świadectwem.

Cóż, fenomenologia to tylko kolejna postać egzystencjalizmu. Twierdzenia Delsol są niczym innym jak jeszcze jedną próbą metaforyzowania, rozcieńczenia wiary chrześcijańskiej, czyli tym samym, co z prawdziwą religią wroga jej nowoczesność próbuje zrobić od kilkuset lat . Zdanie mówiące, że Ewangelia jest egzystencją, to tylko metafora, która dopiero musi zostać wypełniona treścią. Ta zaś może być dowolna. Już to słyszeliśmy: „Bóg jest miłością”, „miłość jest miłością”, „człowiek jest z natury dobry”, „człowiek jest z natury zły”, „wybór, nie zakaz” itd. Liberalizm także jest egzystencjalizmem, sądy moralne redukuje do uczuć, problemy religii redukuje do doświadczenia serca, odrzucając związki wiary i dogmatu, wiary i filozofii, aż wreszcie wiary i życia publicznego. Odrzuca też istnienie grzechu i zła poza relatywną normą społeczną i prawną.

Trzeba zatem powiedzieć, że nowoczesna kultura katolicka poprzez personalizm, owszem, była zdolna do ograniczonej chrystianizacji środowisk laickich, ale jednocześnie sama stała się podatna na propozycję redukcji religii do uczuć, do subiektywnych rozstrzygnięć, do lekceważenia kościelnego magisterium. Pisał o tym zresztą już w 1922 roku, zanim jeszcze katoliccy myśliciele opisali własne formuły personalistyczne, o. Jacek Woroniecki we wciąż aktualnym eseju Życie religijne współczesnej inteligencji polskiej.

*

Wpływ Jana Pawła II na polską politykę był niewątpliwy i stabilizujący. Zdawał się on powstrzymywać rozpad wspólnoty politycznej i narodu na różne frakcje rokoszan. Potencjalni rokoszanie, a byli tacy, odkładali szable, by zasiąść w parlamentarnych ławach i – nawet jeśli z niechęcią – razem tworzyli Rzeczpospolitą. Jan Paweł II, pomimo oporów, zakotwiczył Rzeczpospolitą w prawie moralnym. Nie znaczy to, że mógł powstrzymać liczne jej patologie. Władał wieloma sumieniami lub przynajmniej na nie oddziaływał, ale nie rządził Rzeczpospolitą. Można sądzić, że obrał najlepszą z dostępnych mu politycznych ról. Bez niego byłoby o wiele gorzej, a właściwie należałoby powiedzieć, że jest gorzej, gdy go między nami nie ma.

Od tego czasu wiele się jednak zmieniło. Polityka w Polsce stała się bipolarna. Znaczna część polityków, ale także społeczeństwa, zaczęła traktować Jana Pawła II jako przedmiot kpin, a nawet wrogości. Jan Paweł II dla młodzieży stał się internetowym memem. Pewien patologiczny, ale rozpoznawany celebryta wytatuował sobie na ramieniu skrót JP2GMD od zdania „Jan Paweł II gwałcił małe dzieci”. Od śmierci polskiego Papieża znaczna część społeczeństwa utożsamiła się nie z pokoleniem JP2, ale pokoleniem JP, czyli Janusza Palikota i jego wulgarnego antyklerykalizmu. Z tymi, którzy oddawali mocz na krzyż z puszek po piwie ustawiony przy Krakowskim Przedmieściu po katastrofie prezydenckiego samolotu w Smoleńsku w 2010 roku. Nie da się tych zmian zlekceważyć.

*

Mamy obecnie jednak do czynienia z szerszym zjawiskiem niż tylko z odchodzeniem w przeszłość postaci Jana Pawła II, jego historycyzacją i karykaturyzacją. Zrozumienie tego zjawiska jest niezbędne do wyjaśnienia, dlaczego powstały takie eseje jak Marcina Kędzierskiego, Tomasza Terlikowskiego, ale także Chantal Delsol czy Roda Drehera. Amerykański filozof polityki Mark Lilla użył swego czasu, w celu periodyzacji amerykańskiej historii politycznej, określenia „obrządek”. Choć sam jest niewierzący, zaczerpnął je, jak mówi, z języka chrześcijańskiej religijności. Opisuje ono stosunkowo krótkie, nie więcej jak kilkudziesięcioletnie okresy historyczne, które łączy pewna wspólna charakterystyka.

Twierdzę, że historię polityczną Stanów Zjednoczonych na przestrzeni ostatniego stulecia można podzielić – korzystając z pojęcia zaczerpniętego z porządku teologii chrześcijańskiej – na dwa obrządki. Pierwszy z nich to „obrządek rooseveltowski”, panował od epoki Nowego Ładu do czasu działalności ruchu na rzecz praw obywatelskich i Wielkiego Społeczeństwa, a następnie wyczerpał się w latach 70. Drugi z nich, „obrządek reaganowski”, rozpoczął się w roku 1980 i dziś kończy się rządami oportunistycznego i wyzbytego zasad populisty.

Każdy z tych obrządków niósł ze sobą inspirującą wizję przyszłości Stanów Zjednoczonych i odrębny katalog doktryn, które nadawały ton debacie publicznej. Obrządek rooseveltowski przedstawiał obraz Ameryki złożonej z obywateli tworzących wspólnotę, której celem jest wzajemna ochrona przed ryzykiem, biedą i pogwałceniem praw. Jego hasłami przewodnimi były solidarność, możliwość awansu społecznego i wypełnianie obowiązków wobec społeczeństwa. Obrządek reaganowski malował obraz Ameryki bardziej zindywidualizowanej, w której rodziny, małe społeczności i przedsiębiorstwa rozkwitną, uwolnione od ograniczeń nakładanych przez państwo. Jego hasłami przewodnimi były z kolei samodzielność i minimalny rząd

– czytamy w książce Koniec liberalizmu, jaki znamy.

Panujący w Polsce i Kościele „obrządek” społeczno-polityczny, który wiążemy z postacią Karola Wojtyły, zakończył się niedługo po śmierci Papieża. Jednak nie był to „obrządek” stricte wojtyliański. Papież Wojtyła tylko wzmocnił jego żywotność, a jednocześnie był jednym z jego ostatnich akcentów.

O jakim „obrządku” tu mówimy? Czytelnik zapewne się już tego domyśla. Można go określić mianem obrządku personalistycznego. W naszym kraju mocno promieniował z powodu katolickości polskiego narodu, a także politycznej roli Kościoła – i nie chodzi tu tylko o Kościół hierarchiczny. Kościół w Polsce musiał za czasów komunizmu być jednolity i ideologią tej jednolitości, uwzględniającej zarówno liberalną krytykę komunizmu, jak i posoborową korektę teologiczną, był właśnie personalizm. Wielu mógł się wydawać nową filozoficzną syntezą ustaleń nadprzyrodzonej religii i przyrodzonego rozumu. Wiemy już, dlaczego tak jednak nie było i na czym polegało to złudzenie. Za tekst będący intelektualnym otwarciem tego „obrządku” można uznać wydaną w 1933 roku przez francuskiego filozofa, tomistę i personalistę, przyjaciela papieży, Jacques’a Maritaina książkę pt. Humanizm integralny.

Pozycję tę należy uznać za manifest zbliżenia, a nawet sojuszu katolickiej myśli politycznej i ówczesnego liberalizmu, który krył się wtedy pod szerszą formułą filozofii praw człowieka. Maritainowi zdawało się, że liberalny demokratyzm jest właściwą przyrodzonemu porządkowi natury formą autonomii ludzkiej polityczności. Neutralnym fundamentem, na którym będzie mogła się odrodzić cywilizacja chrześcijańska. Czy Maritain nie rozumiał, że demokratyczny liberalizm nie jest po prostu technicznym narzędziem rozwiązania problemu reprezentacji politycznej? Czy zapomniał, że fundamentalną metaforą tego systemu są rewolucyjne frazy mówiące, że „źródło wszelkiego zwierzchnictwa spoczywa całkowicie w Narodzie” oraz że „żadne ciało, żadna jednostka nie może wykonywać władzy, która nie pochodzi wyraźnie od Narodu”. Wydaje się, że nie, skoro w czasie wojny domowej w Hiszpanii poparł siły komunizujących republikanów. Jego postulat, by chrześcijanie w sprawach życia publicznego zaczęli posługiwać się jedynie „środkami ubogimi” jak modlitwa czy świadectwo, był jednym ze źródeł upowszechnienia się metaforyzacji zasad religii wewnątrz samego Kościoła, ale także w życiu publicznym. To dzięki Maritainowi możemy lepiej zrozumieć, czym jest błąd metaforyzacji wiary. To użycie nieadekwatnego środka do osiągnięcia oczekiwanego celu.

Politycy chrześcijańskiej demokracji tak bardzo zmetaforyzowali chrześcijaństwo, tak bardzo ograniczyli się do środków ubogich, że w efekcie stali się jedną z najbardziej zdemoralizowanych formacji w dziejach XX-wiecznej polityki. Stali się też aktywnymi uczestnikami najpierw demontażu tego, co zostało z cywilizacji chrześcijańskiej, a potem współtwórcami liberalnej demoralizacji nominalnie chrześcijańskich społeczeństw.

*

Być może moglibyśmy spojrzeć nawet dalej w przeszłość i wskazać na odrzucenie przez wczesnych chrześcijańskich demokratów propozycji zawiązania katolickiego sojuszu przeciwko laicyzmowi jako na początek „obrządku personalistycznego”. Propozycję taką w pierwszych latach XX wieku złożył monarchista Charles Maurras demokracie Marcowi Sangnierowi. Sangnier wybrał sojusz z siłami laickimi w obronie demokracji przeciwko monarchistom. Jednak to monarchiści okazali się dziedzicami klasycznej katolickiej nauki o polityce. Nie tyle nawet dotyczyło to samego monarchizmu, co wierności zasadom znanym ze św. Tomasza czy encyklik Leona XIII Immortale Dei oraz Graves de communi. O demokracji chrześcijańskiej.

To prawda, że Sangnier został później potępiony przez Papieża, ale jego myśli odrodziły się w znacznym stopniu w książce Maritaina. Natomiast potępienie przez Piusa XI ruchu politycznego Maurrasa miało daleko idące konsekwencje. Zmieniło polityczny „obrządek” wewnątrz samego Kościoła, ale i w wielu krajach katolickich. Przetrącono w ten sposób kręgosłup tym katolickim tradycjom politycznym, które posiadały w sobie przeciwciała zdolne do aktywnego oporu wobec ekspansji agresywnego liberalizmu. Sytuacja ta spowodowała, że doszło do trwałego związku pomiędzy Kościołem a światem laickim, którego fundamentem miały być personalizm, humanizm, prawa człowieka. Jeszcze bardziej więzy te wzmocniły się, gdy ujawnił się wspólny wróg liberałów i Kościoła, czyli komunizm. Ten sam proces wzmacniania nastąpił również po wojnie z nazistowskimi Niemcami, gdy zaistniała potrzeba globalnej odbudowy ładu moralnego i przekonanie o potrzebie powstrzymywania większego zła ponad różnicami.

Katolicy po drugiej wojnie światowej, przy pewnych zastrzeżeniach ze strony Piusa XII, potwierdzili sojusz – a przynajmniej pakt o nieagresji – ze światem liberalnym przeciwko totalitaryzmowi, za demokracją. Niezależnie od wszystkich ważnych różnic do tak ukształtowanego „obrządku” należeli i kard. Wyszyński, i kard. Wojtyła, a także inteligencja katolicka, zarówno ta z prawej, jak i z lewej strony. A nawet w pewien specyficzny sposób po roku 1989 postkomuniści. Demokracja, prawa człowieka i wolności polityczne stały się intelektualną wulgatą społeczności świeckiej i kościelnej. Można powiedzieć, że jego częścią byli także prawie wszyscy katolicy i Polacy urodzeni przed rokiem 2005 i w tym roku jeszcze żyjący.

Dziś trzeba jednak powtarzać to, co wszyscy już wiemy. Świat laicki poszedł swoją drogą, dał nową wykładnię praw człowieka, wolności, a także wprowadził nowe dogmaty i zasady przymusu. Prawa człowieka oderwały się od prawa naturalnego i stały się reprezentacją uprawnień, które za pomocą politycznych przewag potrafią zdobywać określone grupy społeczne. Prawa człowieka nie reprezentują już filozoficznego rozumu, ale polityczną przemoc, wynikają z rozstrzygnięć walki o uznanie. Na naszych oczach dokonała się przynajmniej częściowa depersonalizacja ludzkiego życia.

Papież Franciszek razem z częścią Kościoła stara się w naszych czasach podtrzymać iluzję, że dawny sojusz katolicko-liberalny trwa. Robi to bezwzględnie, osłabiając przesłanie Ewangelii i katolickiej tradycji z pomocą namaszczonych przez siebie hierarchów. Kwestionowana jest jedyność misji Chrystusa i Kościoła, relatywizuje się moralność życia małżeńskiego, a co za tym idzie, znaczenie łaski i nawrócenia, czynione są ukłony w stronę postulatów politycznego ruchu homoseksualnego przez otwarcie drogi do błogosławienia związków jednopłciowych, postuluje się regionalizację nauczania katolickiego według upodobań poszczególnych episkopatów. Dynamizm tych wysiłków nie zmienia faktu, że jest to tylko szkodliwa iluzja, jakoby można było poprzez dostosowanie do świata powstrzymać tego świata przemijanie. Wysiłki te przyniosą jeszcze większe zgorszenie społeczeństwom i samemu Kościołowi. Świadectwem tych procesów są przywołane na początku teksty ulegających podobnemu złudzeniu, co Papież, intelektualistów.

Jednym z przykładów złych efektów trwania tej iluzji jest pojawienie się utożsamiania schyłku obrządku personalistycznego ze schyłkiem katolicyzmu. Katolicyzmu rozumianego nie jako trwanie kościelnej instytucji, ale jako określona treść, forma i prawda wiary. Łączy się to z tendencją do krytykowania tych, którzy opisywaną tu zmianę dostrzegli, zdiagnozowali po katolicku i zaproponowali metody działania niebędące jedynie kolejnymi sposobami metaforyzacji wiary. Innym efektem długotrwałego oddziaływania obrządku personalistycznego jest to, że wielu katolików stało się liberałami i oddaliło od wiary oraz nauczania Kościoła, a nawet zupełnie z niego odeszło. Część zaś z tych „oddalonych”, którzy formalnie zostali, postanowiła dla ratowania swojej personalistycznej tożsamości, a czasem dla zwiększenia mocy nowo przyjętej liberalnej już tożsamości, zmienić Kościół. Upodobnić jego wykład wiary do relatywistycznej religii serca, religii egzystencji, w której nie liczy się już Objawienie, a nowoczesna i płynna norma obyczajowa.

Ci, którzy nie chcą podążać za obrządkiem liberalnym, także często są zdezorientowani nową sytuacją. Nie znajdując nowych propozycji, poza dołączeniem do rewolucji, wycofują się z myślenia i działania o sprawach publicznych. Atrakcyjne stają się dla nich takie perspektywy jak ta z książki Opcja Benedykta Roda Drehera, proponująca chrześcijanom wycofanie ich religijnej gorliwości do życia prywatnego. Realizacja tego rodzaju propozycji jest jednak tylko odwróconą formą podążenia wprost za obrządkiem liberalnym. Obrządek ten nade wszystko pragnie sprowadzenia dziedzictwa katolickiego, a szerzej chrześcijańskiego, do problemu „religii”, a zatem do czegoś nieodległego od zabobonu – prywatnego zespołu przesądów bliskich sercu, ogrzewających lodowaty i odczarowany świat. Zadanie, które teraz stoi przed katolikami, to znalezienie nowej formuły katolickiej reakcji na te okoliczności, a nie taka czy inna forma rejterady. Niezależnie, czy będzie to ucieczka w prywatność, w życie wewnętrzne, czy w zajmowanie się jedynie własnym kręgiem kościelnym. Tego rodzaju niszczące kręcenie się w kółko proponuje nam się pod hasłem permanentnej synodalności w Kościele, na końcu której widać tylko kompletny rozkład wspólnoty wiary.

*

Trzeba jeszcze podsumować sprawę polską, ponieważ jest to przestrzeń naszej bezpośredniej odpowiedzialności. Polaryzacja polityki jest jednym z objawów zmierzchania obrządku personalistycznego, który do pewnego stopnia, na swój specyficzny sposób, był katolicki. Jednak nawet teraz cywilizacja chrześcijańska, pomimo liberalnej polaryzacji tożsamości, wciąż trwa w naszym kraju w ludziach, w wielu dobrych praktykach, instytucjach i ustawach. Oznacza to, że wymaga ona ochrony, a czasem już odbudowy, ale z pewnością nie porzucenia. Katolicy muszą nauczyć się pracować na jej rzecz w nowym, często wrogim środowisku. Nie możemy też dołączyć do coraz bardziej nieludzkiej cywilizacji nowoczesnej i pozwolić jej działać w nieskrępowany sposób. Musimy szukać wszelkich możliwych, realnie dostępnych narzędzi, by stawiać jej opór. Parafrazując jednego z mistrzów lewicy, należy powiedzieć, że trzeba bronić cywilizacji i ludzi niezależnie, czy są oni chrześcijanami. Ochrona praw Boga, zachowanie wolności wyznawania wiary, praca na rzecz porządku moralnego i sprawiedliwości, dzięki którym społeczeństwa mogą być po prostu bardziej ludzkie, nie mogą ustać. Trzeba to wszystko robić dla osób, dla rodzin, szerszych społeczności i narodów.

Równocześnie odwoływanie się, jak niegdyś, w każdej sprawie do Jana Pawła II jako wielkiego narratora i patrona obrządku personalistycznego będzie już w większości przypadków nieskuteczne. Dla liberałów dlatego, że nie chcą oni już żadnej mediacji z katolikami, ale ich podporządkowania, a dla wielu katolików dlatego, że personalizm stał się dla nich symbolem przebrzmiałej strategii, która nawet jeśli w Polsce miała swój ograniczony sens, w wymiarze powszechnym katolicyzmu poniosła klęskę. Personalizm i maritainowska chadecja oddały ostatecznie cywilizację chrześcijańską w ręce wrogów, a wnukowie chadecji chcą także oddać w jej ręce Kościół. Zła polityka uformowała błądzących katolików.

Czy to znaczy, że Jan Paweł II nie ma już znaczenia powszechnego dla nowej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce? Tak, nie jest on już kluczem do polskiej polityki. Nastąpił rozłam, po którym wspomnienie o „obrządku” personalistycznym jest coraz bardziej anachroniczne dla wszystkich stron sporu o Polskę. Jednocześnie, i nie jest to sprawa najmniej istotna, Papież z Polski dołącza do panteonu ważnych autorów cywilizacji chrześcijańskiej, do św. Augustyna czy św. Tomasza. Można przyjąć, że jego ranga w perspektywie długiego trwania nie będzie aż tak wielka jak tych dwóch mistrzów, ale nie zniknie zupełnie.

Wciąż mamy też do czynienia z, może osłabionym, ale realnym, długim trwaniem Jana Pawła II, z oddziaływaniem konsensusu dotyczącego zespołu zasad, doświadczeń, punktów odniesień intelektualnych, moralnych, ale i bardziej masowych, publicznych, które są uznawane za prawomocne przez dużą część polskiego społeczeństwa. Nie wszystkich, ale wielu. W tym sensie Papież Jan Paweł II, już nie jako ojciec powszechny wszystkich Polaków, ale jako patron Polski chrześcijańskiej, wciąż może mieć swoje miejsce w życiu publicznym. Może je nawet – kto wie – jeszcze wzmocnić po latach przesytu, jaki zafundował nam Kościół w Polsce, podsuwając Papieża każdemu z nas pod nos niczym kolejną, zbyt dużą kremówkę. Rzecz jasna, to, na ile realnie możemy myśleć o nowej, innej niż dekorowanie listów Episkopatu, roli Jana Pawła II w Polsce, ale i w Kościele, będzie musiało być dopiero zweryfikowane przez czas i kolejne już pokolenia. Historia, jak zawsze, stoi przed nami otworem.

Dołącz do drużyny Służby Niepodleglej!

Każda złotówka przybliża nas do wydania kolejnych analiz.