Dwa modele uniwersytetu
Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala,
Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?
C. K. Norwid
1. Uniwersytet twórczy (klasyczny) i uniwersytet merkantylny (nowoczesny)
Od stu lat mówi się o kryzysie uniwersytetu[1], to jest o sukcesywnym jego przechodzeniu od modelu klasycznego (UK) do nowoczesnego (UN). W XXI wieku punkt krytyczny wszakże został przekroczony – i „uniwersytet klasyczny (…) praktycznie przestaje istnieć”[2]. Tak stawia sprawę, przykładowo, prof. Jan Szmyd (podobnie prof. Bogusław Wolniewicz, o czym dalej będzie mowa). Czytamy, że UK – powołany w średniowieczu przez Kościół katolicki – stał na dwóch ideach: „niczym nie ograniczonej dostępności dla osób do studiowania predysponowanych” (w ich predyspozycjach tkwiła jego elitarność) oraz na „samoistnej wartości studiów”[3]. W uniwersytecie był obecny „duch” – co polegało na „niezachwianym pragnieniu studentów – pozyskiwania wiedzy od wybranych przez siebie mistrzów”, a z drugiej strony – na wpajaniu młodzieży „bezkompromisowego służenia prawdzie obiektywnej”[4]. „Duch” tkwił w więzi mistrz-uczeń. Taki model uniwersytetu uosabiali u nas jeszcze Kotarbiński czy Tatarkiewicz i było to nadal odczuwalne w latach 80. XX w. Uniwersytet dzisiejszy natomiast (UN) jest bezduszny i stale obniża poziom nauczania: „przygotowuje – jedynie, ale masowo – zasoby ludzkie na rynek pracy”. „Ducha” zabija w nim „bezwzględny ekonomizm i ofensywny biurokratyzm, centralistyczny polityzm i nadmierne administrowanie, rygorystyczny rachunek ekonomiczny (…), (oraz – P. O.) ponowoczesny technologiczny mit pedagogiczny”[5]. Otóż nowoczesny uniwersytet „toczą dwie groźne choroby: grantoza i punktoza”, owocujące pseudoosiągnięciami; kwitnie w nim „komercjalizacja nauki, konformizm, i marazm”[6]. Przy okazji przemiany uniwersytetu w merkantylny można wręcz mówić o „wielkim paradoksie” – na tym polegającym, że wysoko rozwinięte społeczeństwo technologiczne, podlegając siłom przez siebie wytworzonym, ruguje z siebie to, co je powołało i co do własnego przetrwania jest niezbędne: tendencje twórcze[7].
Podobnie stawia sprawę Bogusław Wolniewicz. Czytamy: „(…) Uniwersytety utraciły już swoją duchową autonomię (…). (…) A najbardziej zatrważające jest to, że bezczelne zamachy biurokracji państwowej na wolność nauki i nauczania nie natrafiają wewnątrz uczelni na żaden prawie opór. W każdym razie jest on mniej wyczuwalny dziś, niż był za komuny.”. (…) (Z drugiej strony autor powiada o profesurze – P. O.:) „Nowoczesna cywilizacja utrzymuje darmozjadów”[8].
Definitywne przejście od UK do UN (od twórczego do merkantylnego) zwykle charakteryzowane jest w literaturze „objawowo”, poprzez wskazywanie negatywnych efektów działalności dzisiejszych uniwersytetów albo, jak u abp Wielgusa[9], przez kazanie – wykład pozytywnych dyrektyw, które zostały poniechane. Uczeni mianowicie nie troszczą się już o „fakty światłodajne”, a jedynie o „owocodajne” (F. Bacon). Przyczyny ogólne tej destrukcji są wiadome – to zasadnicza przemiana stylu życia na Zachodzie, z jego egalitaryzmem na czele. Jaki był wszak faktyczny mechanizm funkcjonowania UK, a jaki jest UN? Jakie konkretnie zmiany w mechanizmie działania uniwersytetu sprawiły tę destrukcyjną transformację: uwiąd wiedzy i dewastację kultury? Co sprawiło, mówiąc słowami Mikołaja Wawiłowa, że – bez Gułagu – „w nauce następuje dobór ludzi bez genu przyzwoitości”?[10].
2. Wymiana struktury uniwersytetu
Uniwersytet (UK) to był universitas magistrorum et scholarum – „ogół nauczycieli i uczniów”, czyli tych – którzy się do obu ról nadają i faktycznie je wykonują. Z drugiej strony – universitas scientiarum et scholarum – „wspólnota nauk i uczonych”, gdzie nie o jedność uczonych między sobą chodziło, a o ich zasadniczą więź – każdego z osobna – z naukami. Po trzecie, uniwersytet to officina humanitatis – warsztat człowieczeństwa[11], miejsce przysposabiające do wyższej kultury – jak mówi Wolniewicz: wydające „tych, którzy (przynajmniej – P. O.) wytwór geniuszu zdolni są pojąć i docenić”.[12] Otóż uniwersytet (UK) miał, biorąc pod uwagę jego podstawową jednostkę organizacyjną, tj. wydział (W), następującą strukturę.
Rys. 1. Rozkład sił (kolektywnych dążeń) w obrębie wydziału uniwersytetu (UK).
Wydział tradycyjnie dzielił się na grupy zwolenników określonych stylów myślowych, i jednocześnie życiowych. Zazwyczaj podział ten pokrywał się z administracyjnym – na zakłady czy katedry – ale zdarzały się też kolektywy tego typu międzyzakładowe. Na rysunku określiliśmy je umownie jako „platończyków”, „stoików” itd., choć w rzeczywistości byli to tomiści, egzystencjaliści, freudyści, marksiści czy scjentyści, a na dowolnym wydziale – X-iści albo Y-owcy, od nazwiska swego duchowego przywódcy[13]. Na czele każdej takiej formacji stał bowiem mistrz – herezjarcha (H), wokół którego gromadzili się pracownicy naukowi, a dalej studenci, na zasadzie wspólnoty i jej sympatyków. (Nie zawsze herezjarcha był kierownikiem formalnie). Wydział (a więc i uniwersytet cały) stanowił stowarzyszenie wspólnot – samorzutnie wyrastających mocą łączących ich członków spontanicznych dążeń. (Stosujemy tu teoretyczne rozróżnienie F. Tönniesa na wspólnoty i stowarzyszenia). Każda ze wspólnot zmierzała do obiektywnej prawdy w danej dziedzinie, jednakże osobną drogą. Łącznie stanowiły zaś stowarzyszenie – ustanowione przez ludzi deklarujących jako cel główny wolne poszukiwanie prawdy.
Wspólnoty poznawcze (W1, W2, itd.) rywalizowały ze sobą „o prawdę” (co symbolizują podwójne między grupami wektory na rysunku) – osiągnięciami, poprzez własne idee ogłaszane w artykułach i książkach. Bywały te „klany” często zwaśnione. Jednocześnie solidarnie wydawały z siebie Radę Wydziału (RW – grono pracowników samodzielnych) jako „starszyznę” całego stowarzyszenia. Powoływały też jej głosami dziekana (Dz) jako reprezentanta woli RW. Otóż negatywna presja wywierana spoza uniwersytetu na jego pracowników – ze strony rządu czy Kościoła (P + K), a także centralnej administracji uczelni – blokowana była przez „cichy, a stanowczy opór” Rady Wydziału (w tajnych głosowaniach) oraz wyartykułowane stanowisko dziekana. Hamowana była w ten sposób przemożna siła ograniczająca samorządność uczelni, przede wszystkim usiłująca zniszczyć owo status quo – harmonijną acz dynamiczną równowagę w strukturze duchowej wydziału. Dokąd RW złożona była z ludzi wybrednych (w opozycji do pospolitych – w sensie Ortegi), samorzutnie utrzymywała tę równowagę – pro publico bono – zależało jej bowiem na promowaniu wybredności, zwłaszcza wokół siebie. I na tym polegała autonomia uniwersytetu, o której jeszcze Russell z podziwem pisał: „(…) uniwersytet oksfordzki nie zgodził się uznać jurysdykcji papieża nad swoimi wykładowcami (przy okazji potępienia Wiklefa, w XIV w. – P.O.). (Nawet w tamtych czasach angielskie uniwersytety wierzyły w wolności akademickie)”[14]. Słowo „nawet” w cytacie brzmi dziś jak drwina. Wiary owej od dawna brak. Z pospolitości pleni się tylko pospolitość, za to jak perz.
Zbiorowość akademicka wytwarzała „ducha wydziału” (DW), tzn. wolę ochrony wolności słowa, i walki na słowa (w ryzach jedynie obyczajności) oraz spójną z nią wolę ochrony autorytetów osobowych wraz z miłością do nich. I to się skończyło. Wytworzyła się bowiem trwale struktura uniwersytetu następująca.
Rys. 2. Rozkład sił w obrębie wydziału uniwersytetu merkantylnego (UN).
Otóż dawne wspólnoty (wolne konfraternie czy „zakony”) przemieniły się w stowarzyszenia. Spośród wielu wyłoniła się frakcja na wydziale dominująca (H), realizująca zadeklarowane, ale i niejawne cele. Są to z ducha „świeccy humaniści”, niekiedy też zwani „zwolennikami Kościoła otwartego”, a z litery to, choćby, „kognitywiści, empiryści, bioetycy, analitycy, postmoderniści” (co modniejsze szyldy). Hegemonowi (H) podporządkowane zostały stowarzyszenia nominalnie odmienne (jacyś tam „platończycy” itd.), a w istocie satelickie i homogeniczne ideowo. Rada wydziału i instytucja dziekana zostały zawłaszczone, i realizują wolę hegemona, posługując się komisjami wewnętrznymi i zewnętrznymi; przekazują tylko wykaz zdobytych punktów do centrali: od urzędników szczebla średniego do urzędników wyższego szczebla – przyznawanych przez urzędników szczebla najniższego. Cały ten biurokratyczny aparat pozostaje zaś na pasku administracji państwowej (choćby i prawicowej, to niesuwerennej), czerpiąc od niej profity. Wszystkim zawiaduje natomiast centrala Unii Europejskiej – wiednie czy bezwiednie, ale w zgodzie z interesem wielkiego kapitału. Uniwersytet stał się stowarzyszeniem stowarzyszeń, tworem w pełni kontrolowanym i sterowanym. Zgaszono w nim wszelką spontaniczność, zatem – i wspólnotowość, i twórczość, zamieniając je na „transfer punktów”. „Dzieła punktowane” (czy raczej produkty) osób bądź stowarzyszeń z uniwersytetu nie są już – jak dawniej – nagradzane „po fakcie” i przez ogół wolnych ludzi rozumnych, ale przez garstkę zależnych urzędników i „przed faktem”.
Proces ten zachodził kilkadziesiąt lat i miał charakter „konia trojańskiego”. Tę pułapkę wymuszały wprawdzie obiektywne i niezależne od ludzi zjawiska społeczne (przede wszystkim postęp technologiczny), ale była ta matnia na rękę konkretnym siłom (mianowicie kapitałowi). To tak jakby wiedząc, że idą powodzie, celowo nie umacniać wałów. Chronologia zaś tego destrukcyjnego procesu była następująca. Wpierw sukcesywnie wzmagano napęd czy żer dla „nowych panów” – tj. biurokratycznie reglamentowane gratyfikacje. (U nas nastąpiło to za Gierka). Wiadomo wszakże, że uniwersytety zawsze składały się z ludzi „żyjących nauką” i „żyjących z nauki”. (Opisał to w XIX wieku Schopenhauer – na przykładzie „żyjących filozofią” i „żyjących z filozofii”)[15]. Stopniowo następowała więc demoralizacja ekonomiczna uniwersytetów – ustawowo umożliwiająca wybranym „robienie w nich pieniędzy”: na grantach, doktoratach, recenzjach i „turystyce naukowej”. Przyciągało to na uczelnie „łowców grantów”, kosztem miłujących prawdę. Rzekomo zwalczając pauperyzację, umożliwiono „krezusoizację”. Jednocześnie nasycano wyższe uczelnie ideologią lewackiej polit-poprawności, „polityką równości” (niezwykle popularną, zgodną z duchem czasu, a płynącą z zamożnego Zachodu). W wyniku tego uznawano kultywowanie autorytetów za „autorytaryzm i sekciarstwo” albo „kolesiostwo”, a wolność słowa i antagonizmy duchowe – paradoksalnie, za pole walki kryptointeresów i „mowy nienawiści”. Autorytety zastępowano więc rzekomo obiektywnymi komisjami eksperckimi, choć charyzmaty osobowe były jawne, zatem wystawione na rozliczanie, w przeciwieństwie do „loży masońskich” sterujących komisjami i rozdzielającymi pieniądze pokątnie. Sitwy pozorne a zwaśnione zamieniono na rzeczywiste, ale karne. (To samo gorszące ubezwłasnowolnienie miało miejsce na gruncie czasopism naukowych i wydawnictw – redaktora naczelnego i kolegium wyparli w decyzjach recenzenci i punkty).
Równolegle uniwersytety umasowiono, liczba studentów gwałtownie wzrosła (np. w Niemczech, w latach 1950-1990, piętnastokrotnie; w Polsce tyleż samo w latach 1938-1995, a w kolejnej dekadzie jeszcze trzykrotnie)[16], co wymogło ogrom dodatkowej pracy, więc i jej podział – oraz delegowanie w ręce dodatkowo opłacanych komisji. Zlikwidowano zarazem egzaminy wstępne, o przyjęciu na studia decydował odtąd wynik matury (także „komisarycznej”). Poziom nauczania musiał się w drakoński sposób obniżyć[17]. Wystarczyło jeszcze tylko ustawowo zmienić strukturę wydziału – w zakresie promocji i awansu naukowego – aby dotychczasowe wzorce wybredności upadły definitywnie. I tak też się stało.
Oto tysiącletnia, subtelna i wyrafinowana, struktura uniwersytetu rozpadła się ostatecznie w wyniku zniszczenia instytucji autorytetu osobowego oraz autonomii Rady Wydziału. Tej ostatniej odebrano bowiem wyłączne prawo awansowania uczonych, a promotorowi – absolutną niezawisłość w promowaniu uczniów, np. w wyznaczaniu recenzentów (zanegowano w całości bezinteresowną życzliwość do swoich, jako „nepotyzm”). Władzę przejęły „bezstronne” komisje, tj. urzędnicy. A urzędnicy mają zawsze mocodawców, inaczej niż autorytety, choć nie zawsze jawnych. Tym samym unicestwiono nieprzywracalne dobrodziejstwo, złotą „zasadę promowania nie gorszych od siebie”. Działała ona wprawdzie stochastycznie – nie wszyscy ją stosowali, ale zawsze ktoś – gwarantując tym jednakże utrzymanie wysokiego średniego poziomu akademickiego. (Dzięki niej, obok przeciętnych, trafiali się na wydziałach lepsi od promujących). Dominacja osobowości pospolitych wyrugowała z uniwersytetu tę „złotą zasadę” – solidarnego głosowania w imię jednakich i stałych kryteriów. Jakie to kryteria?
3. Promowanie nie gorszych
Dwa lata przed wyrzuceniem z uniwersytetu, w artykule Krytyka naukowa i kryteria naukowości (1996) Wolniewicz pisał:
W prawidłowo funkcjonującym środowisku naukowym (w UK – P.O.) dominują ci – bądź dysponując większością głosów, bądź mając inaczej większe wpływy – którzy skłonni są promować raczej tylko nie gorszych od siebie. (Na tym polega homeostat wysokiego średniego poziomu naukowego – P.O.). (…) W środowisku naukowym działa obecnie (w UN – P.O.) negatywny mechanizm samooczyszczania (…) (promowanie tylko nie lepszych od siebie)[18].
Ale na czym konkretnie polega promowanie „nie gorszych od siebie”? Potrafi to wprawdzie czynić większość nauczycieli, niejako z natury, choć zwykle bezwiednie. Ujmiemy tę sprawę expressis verbis, na podstawie autopsji: 30 lat własnej pracy naukowo-dydaktycznej, 20 lat – bycia promotorem (20 prac dyplomowych i 3 doktorskich) oraz 10 lat – bycia członkiem Rady Wydziału.
„Nie gorszy ode mnie” to taki, który:
1/ nie mniej ode mnie raduje się z pracy w swojej dziedzinie, z własnych poglądów w sprawie (ma w niej czynną wrażliwość, interes osobniczy – jak upodobanie do konkretnych potraw – a to owocuje zapałem);
2/ ma „potencjał”, czyli podatny jest na krytykę mistrza i zdolny do doskonalenia (to predyspozycja ewidentnie intelektualna, ale także ambiwalentna charakterologicznie – zagrożona oportunizmem, co rozwiewa kryterium kolejne);
3/ wykazuje lojalność względem mistrza (ideową i osobową);
4/ cechuje się tolerancyjnością, rozumianą jako umiar między obojętnością a fanatyczną nienawiścią wobec oponentów (nie bywa wobec nich bezwzględny). „Nie gorszy” zatem to taki, który „mógłby mnie zastąpić” – na zasadzie mniej czy bardziej rozległej sukcesji (o tym przez wieki myślano, w społeczności zatomizowanej zaprzestano).
Powyższe cztery predyspozycje ucznia widoczne są dobrze dla nauczyciela w osobistym i nieokazjonalnym z nim kontakcie, niewidoczne są zaś dla biurokracji, na bazie jedynie dokumentów. Weryfikowalne są one także dla Rady Wydziału – na podstawie relacji i reakcji promotora, oraz innych, znających osobę ocenianą. Przed Radą Wydziału bowiem, o ile prezentowane są tam osoby 1/ rozmiłowane w problematyce własnej dziedziny, 2/ z potencjałem, 3/ lojalne oraz 4/ umiarowione w postawach, zdobywają powszechne uznanie, niezależnie od przynależności ideowej i grupowej. Charakteryzują się bowiem dyspozycjami partykularnymi (inaczej być nie może), ale uniwersalnymi, wspólnototwórczymi, tj. służącymi każdej wspólnocie (jeżeli je do dowolnej odnieść). I jeżeli nawet jakiś promotor daje się promowanemu oszukać (we wskazanych punktach) – nie ma to znaczenia globalnego. Odbywa się w grupie selekcja pozytywna. Natomiast dominacja pospolitych na uniwersytecie (więc i we wszelkich komisjach) skutkuje ekspansją ludzi: 1’/ bez wrażliwości w uprawianej dziedzinie, czyli pozbawionych bezinteresownych skłonności, 2’/ niepouczalnych albo służalczych, 3’/ zdradliwych, i 4’/ bezwzględnych[19].
Ludzie stosują omówione kryteria (1-4) dlatego, że są wybredni, a są wybredni dlatego, że je stosują. Niczego nie można się tej kwestii nauczyć, a jedynie zostać wybranym. Muszą wszak istnieć ramy prawne chroniące to stosowanie. I co ważniejsze – musi żyć obyczajność, która takie ramy ustanawia. A ona na Zachodzie zgasła: i duch wolności, i kult wielkich duchów, i rycerskiej walki. Zapewne to wynik średniej życia dobiegającej 80 lat, koszt „leczenia śmierci”.
Ekspansja miernoty w uniwersytetach[20] przekroczyła – powtórzmy – punkt krytyczny[21]. Infrastruktura duchowa uniwersytetu została zniszczona, a zmienić ten stan rzeczy mogłaby jedynie – chroń Panie Boże! – wojna. Bo ona, mówiąc za Tocquevillem, „każdego człowieka umieszcza na właściwym miejscu”[22]. Kiedy całkowicie odcięte zostałyby pieniądze, wszystkie szczury uciekłyby z pokładu,
a pozostała jedynie garstka uczonych-zakonników. Czy nasz pogląd jest defetystyczny? Niekoniecznie. Jak mówi Wolniewicz: „sumienia nie da się wprawdzie udoskonalić, ale nie da się go też zniszczyć – nawet gdy ci ze złego nasienia przeważą i dorwą się do władzy”[23]. Ale więcej – odradzanie się ducha może następować poza uniwersytetem (por.: Kartezjusz, Leibniz), dzięki drugiemu fundamentowi natury ludzkiej – „towarzyskości” człowieka. Otóż wspólnoty naukowe mogą się rodzić na obrzeżach sfery publicznej, niejako w katakumbach, później będąc do niej nawet z pompą inkorporowane (choćby przez Internet).
2023 (pisane 3 lata) – tekst referowany był na Seminarium Wolniewiczowskim 2023 (17.06.23.).
https://www.youtube.com/watch?v=gLfFo4nM31s
[1] Mówił już 200 lat temu Schopenhauer, lecz o kryzysie permanentnym, nie definitywnym (o jego „chorobach”, nie
o „śmierci”. Por.: tenże, O filozofii uniwersyteckiej, w: tenże, W poszukiwaniu mądrości życia. Parerga i paralipomena, t.1., przeł. J. Garewicz. Warszawa 2002, s. 179-252.
[2] J. Szmyd, Idea uniwersytetu klasycznego a jakość człowieka, „Edukacja Filozoficzna”. Wydanie specjalne, 2016, s. 47-76 (cytat, s. 59).
[3] Por.: tamże, s. 64.
[4] Por.: tamże, s. 48; 60.
[5] Por.: tamże, s. 68.
[6] Por.: tamże, s. 67.
[7] Por.: tamże, s. 66.
[8] T. Sommer, B. Wolniewicz, Wolniewicz. Zdanie własne, Warszawa 2010, s. 111-112; 87.
[9] Abp S. Wielgus, Historyczne koncepcje i paradygmaty uniwersytetu oraz jego model na dziś i jutro, „Studia Nauk Teologicznych” 2008, t. 3, s. 11-22.
[10] Por.: B. Wolniewicz, Filozofia i wartości, II. Warszawa 1998, s. 272.
[11] Por.: abp S. Wielgus, dz. cyt., s. 16.
[12] B. Wolniewicz, Z pedagogiki ogólnej (2010), w: tenże, Filozofia i wartości. Post factum. Komorów 2021, s. 133.
W rozprawie tej zawarte są zasadnicze poglądy Profesora na szkolnictwo wyższe; por. też (obok tu cytowanych):
tenże, W stronę rozumu. Warszawa 2015 oraz Filozofia i wartości, I; III; IV.
[13] Pamiętam, że w latach 80. w Instytucie Filozofii UW normą byli: „legowiczowcy, pelcowcy, przełeńszczycy, kuczyńszczycy, augustynkowcy, jankowicze, siemkowcy czy wolniewiczowcy” – różniący się spontanicznie
i bezinteresownie. Dzisiaj studenci mówią mi, że takie „szkoły to absurd”.
[14] B. Russell, Dzieje filozofii Zachodu, przeł. T. Baszniak i in. Warszawa 2000, s. 560.
[15] Por.: A. Schopenhauer, dz. cyt., s. 231.
[16] Por.: abp S. Wielgus, dz. cyt., s. 14.
[17] To dlatego, choćby, studenci przed dyplomem często proszą (przypadkowego) promotora „o wskazanie tematu”, kiedy jego zadaniem jest wyłącznie nadzorowanie i ocena sposobu prezentacji. Niekiedy „tematy” prac są studentom oficjalnie podawane, jak w sklepie czy fabryce.
[18] B. Wolniewicz, Filozofia i wartości, II, dz. cyt., s. 271-271.
[19] Przez 10 lat ani razu nie słyszałem na Radzie Wydziału o jakiejkolwiek „wybitnej polskiej książce naukowej”,
a jedynie o „prestiżowych nagrodach”; o kryteriach 2/, 3/ i 4/ w ogóle nie wspomnę.
[20] Zdarzają się w uniwersytecie merkantylnym ludzie wybitni, ale ich los podobny jest do losu polskich patriotów
w państwach zaborczych.
[21] Nie dotyczy to wydziałów nauk ścisłych uniwersytetów najlepszych, prywatnych, zwłaszcza amerykańskich. Na nich struktura tradycyjna z autonomią została zachowana – jako jedyna efektywna. Tylko wysoki poziom nauki służyć może bowiem wprost interesom wielkiego kapitału; w przypadku humanistyki – niski poziom, i pośrednio.
[22] A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, przeł. M. Król. Warszawa 1976, s. 443.
[23] B. Wolniewicz, Parę uwag o naturze sumienia, w: tenże, Filozofia i wartości, II, dz. cyt., s. 205.
Każda złotówka przybliża nas do wydania kolejnych analiz.